3. rocznica katastrofy kolejowej pod Szczekocinami. Proces ruszy najprawdopodobniej w maju
Delegacja z Przewozów Regionalnych to tylko jedna z wielu, które w miejscu katastrofy kolejowej pod Szczekocinami, złożyły dziś kwiaty. Oni stracili najbliższych kolegów: kierownika pociągu, konduktora i maszynistę. – Wyjechali do pracy, byliśmy zadowoleni. Wszyscy wiedzieliśmy, że wrócą. Jeszcze między Bogiem, a prawdą na trzy minuty przed katastrofą rozmawiałem z kierownikiem przez telefon – wspomina Andrzej Tatarczyński, Przewozy Regionalne w Krakowie.
To strażacy ochotnicy z OSP w Szczekocinach pierwsi przyjechali na miejsce tragedii. Teraz, w pamięci zostały tylko strzępy wydarzeń. Wszystko działo się tu bardzo szybko. – Nie wiedzieliśmy na co byliśmy wysłani. To było po prostu zbyt chaotyczne po prostu na początku. Wtedy też nie mieli jeszcze wystarczająco dużo sprzętu, także ich było zbyt mało. Mimo to ruszyli na pomoc. Dziś nadal, trudno wspominać im tą, najtrudniejszą akcję. – Dosyć dużo przeżywałem potem. Po prostu jest zbyt wstrząsające, gdy się rozmawia z kimś kogo się chce wyciągnąć, a nagle ta osoba odchodzi – mówi strażak ochotnik ze Szczekocin.
W zderzeniu pociągów zginęło 16 osób. Około 160-ciu zostało poszkodowanych. Wszystkim, którzy nie trafili wtedy do szpitali, a potrzebowali pomocy, znaleźli ją wśród okolicznych mieszkańców. – Na podwórku w dwóch domach byli ludzie. Robiliśmy im herbatę, częstowaliśmy ich. Ale nie chcieli nic jeść, ze strachu – opowiada mieszkanka Chałupek. Zgodnie twierdzą, że choć nie chcą wspominać tylko prowadzić życie jak sprzed katastrofy, dbają o to, by pamięć jej ofiar została godnie uczczona. – Nie tylko przyjeżdżają tu rodziny, bliscy, dalsza rodzina tych osób, które straciły tu życie w tej katastrofie, ale po prostu ludzie, chcą zobaczyć to miejsce – oznajmia Anna Kwiecień, sołtys Chałupek.
Zdaniem prokuratury za katastrofą stoją błędy ludzi. Między innymi dwóch dyżurnych ruchu: Jolanty S. i Andrzeja N., którzy wpuścili dwa składy na ten sam tor. Mężczyzna przechodzi teraz załamanie nerwowe i przebywa w szpitalu. Obrońca Andrzeja N. nie wyobraża sobie jego czynnego udziału w procesie. Jego zdaniem, dyżurny to jedna z ofiar tej tragedii. – Ja do dzisiaj, to już mówiłem wielokrotnie nie mam z nim kontaktu w tym sensie, że ja nie mogę z nim nawiązać jakiejś logicznej rozmowy, bo on nie mówi – oznajmia mec. Witold Pośpiech, obrońca Andrzeja N. Akt oskarżenia wobec niego i Jolanty S. prokuratura złożyła pod koniec ubiegłego roku. – Sędzia zapoznaje się z aktami, w marcu złoży wniosek o wyznaczenie terminu rozprawy – informuje Rafał Olszewski, Sąd Okręgowy w Częstochowie.
Proces w sprawie katastrofy ruszy najprawdopodobniej za trzy miesiące. Za nieumyślne sprowadzenie katastrofy w ruchu lądowym, dyżurnym grozi do 8 lat więzienia.